wtorek, 31 października 2017

W służbie innym




Autor: Tomasz Dzierżanowski
Tytuł: Brzegi dobrej rzeki
Wydawnictwo: Multico
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 124
Gatunek: literatura faktu 








Odnalazł się w pomaganiu innym. Nie szkoda mu czasu poświęconego tym, którym już niewiele go zostało. Służy umierającym.



Nie wyobrażam sobie, jak ciężko jest podjąć taką decyzję. Jak trudno zapewnić komuś wsparcie wiedząc, że lada chwila nie będzie go już z nami. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach coraz rzadziej zwracamy uwagę na innych, skupiając się przede wszystkim na swoich potrzebach. Dlatego też tak cenna jest to lektura- uczy, motywuje, pokazuje jak dać z siebie więcej.




Szalenie się bałam ciężaru tej książki. To jedna z tych powieści o niewielkiej objętości, o których można by wiele mówić, choć najwięcej człowiek pragnie zachować dla siebie. Trudno mi podzielić się refleksjami, nie dlatego, że nie zrozumiałam przekazu, czy nie zgadzam się z autorem. Po prostu Dzierżanowski powalił mnie na łopatki.

Ostatnim razem tak wielkie wrażenie zrobiła na mnie „Zorkownia” Agnieszki Kalugi. Ciężko mi było ją czytać, a jeszcze ciężej o niej myśleć. Nie byłam pewna, czy dobrze robię porywając się znowu na temat tak poważny, ciężki, niebanalny, a przede wszystkim wyjęty prosto z życia. Ale Dzierżanowski nie próbuje nas pouczać, nie korzysta przesadnie z medycznych terminów. Nie narzuca się ze swoim myśleniem. On pisze o tym, co przeżył. Snuje refleksje, opowiada mądrze i lekko, na tyle na ile jest to w tym przypadku możliwe.


I łamie pewne tabu. Wychowano nas w ten sposób, że mierzenie się ze śmiercią nie jest dla nas niewygodne. Kluczymy, unikamy tego tematu, odwlekamy w czasie to, co często nieuniknione. Nie potrafimy sobie z tym poradzić, stawić temu tematowi czoła. On to potrafi i na swój własny sposób nas tego uczy. Swoją osobą, swoim życiem, doświadczeniem, planem. A czasami poczuciem humoru- bo uśmiech jest cenniejszy niż łzy.

Nie chcemy być świadkami śmierci. Być może on też nie chciał, ale podjął się tego zadania i wywiązuje się z niego po mistrzowsku. Dzierżanowski to niesamowita postać. Ktoś, kogo warto naśladować, z czyjego myślenia trzeba czerpać. Mądry, inspirujący oraz dobry, co wcale tak często się nie zdarza.


niedziela, 29 października 2017

Bezpieczna przystań




Autor: Liz Flanagan
Tytuł: Lato Eden
Wydawnictwo: Iuwi
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 312
Gatunek: literatura młodzieżowa 







Najlepsza przyjaciółka Jess zaginęła. Nastolatce wydawało się, że wie na jej temat wszystko, a jednak Eden pewna fakty przemilczała. Czy to tajemnice doprowadziły dziewczynę do ucieczki? A może przydarzyło się jej coś złego?


Po „Lato Eden” sięgnęłam licząc na chwilę odpoczynku od trudnych tematów i ciężkich lektur. Prawdę mówiąc nie dowierzałam okładkowym zapewnieniom, jakoby była to lektura pełna napięcia, emocji i tajemnic. Słodka okładka, dość średnie oceny i kilka gorzkich recenzji utwierdzały mnie raczej w przekonaniu, że to książka w sam raz na raz, ani dobra ani zła, taka, która nie zapada w pamięć i pozwala odetchnąć. A jak było?




Powieść przeczytałam szybko, głównie za sprawą lekkiego stylu autorki i niezbyt skomplikowanego języka. Kolejne strony pokonywałam niemal niezauważalnie, z zawrotną prędkością zbliżając się do finału. Nie jest to książka wyszukana, nie zasłużyła na miano bestsellera. Czytelnik nie dostanie okazji, by pozachwycać się wysublimowanym słownictwem, nie zaskoczy go wymyślna akcja. Ale przecież nie o to tutaj chodzi. Flanagan stworzyła powieść młodzieżową i wyszło jej to naprawdę dobrze.

Jak na literaturę dla młodych przystało, znajdziemy tutaj garść odpowiednich dla tego wieku tematów. Niespełniona miłość, zaskakująca przyjaźń, problemy z rodzicami, zbyt wymagający nauczyciele... i jeszcze trochę. Autorka uporała się z tymi zagadnieniami całkiem zgrabnie, sprawiając, że z jednej strony mogą dać nam do myślenia i skłonić do refleksji, a z drugiej jednak nas nie zmęczą czy nie znudzą. Choć zazwyczaj celuję w młodzieżówki poważniejsze i nieco głębsze, to i przy tej się nie nudziłam i nie miałam poczucia straty czasu.

Dużym plusem tej książki jest niewątpliwie narracja pierwszoosobowa, umożliwiająca nam lepsze wczucie się w sytuację głównej bohaterki i zrozumienie wydarzeń, w których brała udział. Taki sposób opowiadania historii przekonuje mnie najbardziej i najmocniej na mnie wpływa. Flanagan bardzo umiejętnie łączy teraźniejszość z tym, co już było, wplatając w bieżącą akcję fragmenty przeszłości. Dzięki temu dowiadujemy się więcej o bohaterach i mamy możliwość lepiej zrozumieć wszystkie wątki, a fakt, że autorka nie ujawniła wszystkiego od razu sprawia, że książka staje się bardziej atrakcyjna dla czytelnika.

Jeśli chodzi o bohaterów, to w moim odczuciu są dokładnie tacy, jacy powinni być. Młodzi, charyzmatyczni, niepewni, zakręceni. Młodość została tutaj przedstawiona tak, jak ja sama ją pamiętam, trochę tak, jakbym otrzymała szansę, by przeżyć ją znów. Dobrze jest móc się zatrzymać, pomyśleć, powspominać, nieco się wzruszyć.

I jeśli o wzruszenie chodzi, to muszę poświęcić tej kwestii trochę więcej miejsca. W żadnym wypadku nie spodziewałam się po „Lecie Eden” większych emocji. Założyłam, że ta książka nie będzie w stanie mnie poruszyć, że nie zapadnie mi w pamięć. A tymczasem zostałam mile zaskoczona, bo emocje i refleksje się pojawiły. Nie zakręciła mi się łezka w oku, ale jednak spodobało mi się, w jaki sposób autorka poprowadziła akcję i zdołałam poczuć ciężar tematów, jakie wplotła w swą opowieść. Poczułam chęć, by przeczytać więcej, by sprawdzić, jak dałaby sobie radę z kolejnym tematem i kolejną książką.




Tak, jak już wspomniałam, tej powieści w żadnym razie nie można nazwać wybitną, a jednak dla mnie okazała się miłym zaskoczeniem. Nie taką prostą historią o nie takich znowu zwyczajnych ludziach. Szczerze ją polubiłam.


czwartek, 26 października 2017

Wystarczy zmienić wiarę ...



Autor: Farida Khalaf
Tytuł: Dziewczyna, która pokonała ISIS
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 304
Gatunek: literatura faktu







Farida miała wspaniałą rodzinę i piękne marzenia. Swe życie opierała na miłości do bliźnich, sile wiary i determinacji w dążeniu do celu. Pewnego dnia to wszystko zostało jej odebrane. Bojownicy ISIS porwali ją z domu, rozdzielili z rodziną i przekazali na sprzedaż jako seksualną niewolnicę.

To nie pierwsza historia o skrzywdzonej dziewczynie i ISIS, jaką miałam okazję czytać. Nie oznacza to jednak, że moja wiedza na ten temat ma się dobrze, a emocje towarzyszące lekturze mogły osłabnąć. Wręcz przeciwnie. Cenię powieści ukazujące sytuację kobiet na świecie, umożliwiające mi poznanie innych kultur i dostarczające zarówno wiedzy, jak i emocji. Ten tytuł zdecydowanie do takich należy.



Zanim to wszystko się zaczęło, a Farida straciła swe życie, była zupełnie normalną dziewczynką. Grzeczną, zdolną, skupioną na wpojonych jej zasadach. I właśnie taką ją poznajemy. Pierwsze strony książki dotyczę jej życia przed, życia prostego, ale szczęśliwego. Bo potem było już tylko PO.







Bohaterka książki przeżyła piekło, a za sprawą jej relacji otrzymujemy możliwość uczestniczenia z nią w tych wydarzeniach. Poznajemy działanie ISIS na różnych frontach. Ich manipulacje, kłamstwa, sposoby osiągnięcia celu. A do tego dążą za wszelką cenę, wierząc, że ich plany mają charakter nadrzędny, są jedynymi właściwymi. A na czym im zależy? Na szerzeniu wiary w jedynego prawdziwego Boga.





To kolejna książka, która pokazuje ciemnie strony Islamu i wszystkie podłości, które kryją się pod przykrywką dążenia do nawrócenia. Temat będący bardzo na czasie, powracający często i głośno za sprawą bieżących wydarzeń. Historia Faridy to kolejny dowód na to, że wydarzenia tego typu faktycznie mają miejsce, że to nie są jedynie puste słowa, a zagrożenie jest realne. Nasza bohaterka jest jazydką, a więc w mniemaniu ISIS niewierną.









Farida zrobiła na mnie duże wrażenie. Za sprawą swojej siły, determinacji, a także wiary. Nie mogłam uwierzyć, że jej oddanie Bogu może być tak silne, a wpojone zasady tak istotne, nawet w obliczu utraty życia, gdzie ludzie tak często są skłonni oddać i zrobić wszystko, by je ocalić. Ona była gotowa zginąć dla swoich ideałów. Takie sylwetki mogą nas natchnąć, czegoś nauczyć, stanowić wzór, skłonić do refleksji. Młoda i niedoświadczona, a jednak dojrzała i pewna swego.



To nie jest książka, z której akcja gna w zawrotnym tempie i wciąż nas zaskakuje. Bo przecież nie o to w niej chodzi. Śledzimy losy Faridy, wiedząc, że w końcu wygra swą walkę, ale wcześniej podążamy za nią w jej drodze przez mękę. Przekonujemy się, jak brutalni potrafią być ludzie, jak nieludzcy w swojej potworności.






Cieszę się, że miałam okazję poznać ten tytuł i historię Faridy. Wierzę, że warto poświęcać czas takim lekturom.   

Za możliwość poznania tego tytułu dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka.

wtorek, 24 października 2017

Tam, gdzie rodzi się zło




Autor: Karen Dionne
Tytuł: Córka króla moczarów
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 336
Gatunek: thriller psychologiczny







Helena wychowała się na moczarach. W wolnych chwilach uczyła się polować i strzelać, a za całe towarzystwo miała matkę i ojca. Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, że z jej życiem coś jest nie tak, dopóki nie dowiedziała się, że jest więziona i izolowana. Kilkanaście lat później musi zmierzyć się z ojcem kolejny raz, rozgrywając pojedynek na śmierć i życie.

Książkowa seria „Gorzka Czekolada” jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, dlatego po prostu nie mogłam przejść obojętnie obok najnowszej książki, która zasiliła jej szeregi. Szczególnie, gdy powieść zapowiada się tak dobrze- bardzo klimatycznie, z mrocznym klimatem i psychologicznym zacięciem. Moje oczekiwania były ogromne, a kredyt zaufania dość ograniczony. Czy Dionne zasłużyła na słowa uznania?

Uwielbiam thrillery i uważam, że zawsze jest na nie dobra pora. Staram się sięgam po tytuły zapowiadające się wyjątkowo dobrze, dlatego, że moje oczekiwania wobec nich wciąż rosną. A jaki powinien być dobry thriller? Wypełniony po brzegi napięciem, oparty na wartkiej akcji, skłaniający do myślenia, zaskakujący zakończeniem. To warunki, bez których zwyczajnie nie wyobrażam sobie, by książka mogła zaliczać się do tej kategorii. Z wielką radością muszę przyznać, że Dionne najwidoczniej wychodzi z tego samego założenia. „Córka króla moczarów” bardzo przypadła mi do gustu od samego początku i z wielkim żalem ją odkładałam, gdy codzienność sprowadzała mnie na ziemię.

Pierwszoosobowa narracja to element, który szczególnie przykuwa uwagę. Główna bohaterka powieści, Helena, szczerze, bezkompromisowo i niezwykle drobiazgowo opowiada o swoim dzieciństwie na moczarach. Z jej relacji wyłania się obraz zaskakujący, mroczny, a przede wszystkim niezwykle intrygujący. Im bardziej zagłębiamy się w tę historię tym mocniej czujemy towarzyszące jej szaleństwo, a szczegóły, o które na bieżąco jest uzupełniana, przyprawiają o ciarki. Opowieść Heleny jest niepokojąca, ale sposób przedstawienia dodaje jej realizmu i sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, jak wiele podobnych wydarzeń mogło mieć miejsce w rzeczywistości.

Napięcie obecne w powieści jest bardzo dobrze wyczuwalne od pierwszego rozdziału, a prowadzenie narracji w sposób naprzemiennie ukazujący dzieciństwo Heleny i bieżące wydarzenia, sprawia, że podczas lektury odczuwamy niepokój i niecierpliwość. Dionne przez cały czas utrzymuje nas w przekonaniu, że to jedynie cisza przed burzą, a chęć poznania zakończenia sprawia, że podążamy za nią szybko, z wypiekami na twarzy. Spodziewałam się, że autorka więcej uwagi poświęci bieżącej akcji, nieco spychając na bok dzieciństwo bohaterki. W moim odczuciu było jednak na odwrót. Co najważniejsze- w ogóle mi to nie przeszkadzało. Młodość Heleny zupełnie mnie pochłonęła.

Tematyka moczarów nie nasuwała mi wcześniej żadnych konkretnych skojarzeń. Zabrałam się za lekturę licząc na mocną i emocjonującą rozrywkę, wierząc, że tyle mi na początek wystarczy. Tymczasem świat wykreowany przez Dionne mocno podziałał na moją wyobraźnię i zaostrzył mój apetyt czytelniczy. Autorka opisała moczary w taki sposób, jakby sama spędziła na nich kilka lat. Rzeczowo, drobiazgowo, realistycznie. Chłód, ponurość, posępność, ciemność- te elementy składają się na niebanalną i wiarygodną rzeczywistość. Opisy codziennego życia bohaterki zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie, nieprędko zapomnę o tej książkowej codzienności.

W pewien dziwny i zaskakujący sposób fascynuje mnie zło, a książki brutalne mocno mnie kuszą i pozwalają nieco tą potrzebę zaspokoić. Dzięki Dionne miałam okazję poznać niezwykłą i niebanalną postać, jaką okazał się Król Moczarów. Każdy rozdział przybliża nas do poznania tego dziwnego mężczyzny. Okrutnego, brutalnego, narcystycznego. Sposób, w jaki traktuje rodzinę, obchodzi się z życiem, funkcjonuje w tym podejrzanym miejscu. Ukazanie tych elementów udało się autorce po prostu mistrzowsko. Dawno nie spotkałam tak interesująco zarysowanego bohatera. Za jego sprawą zło przybrało zupełnie inny, bardziej wyrafinowany charakter.

„Córkę króla moczarów” przeczytałam jednym tchem, poświęcając jej każdą wolną chwilę, z wielką pasją zmierzając ku zakończeniu. Nie znalazłam ani jednej rzeczy, do której mogłabym się przyczepić. To świetnie skonstruowana, bardzo klimatyczna i apetycznie mroczna powieść.   

Za możliwość przeczytania powieści serdecznie dziękuję Wydawnictwu Media Rodzina.

sobota, 21 października 2017

Natasza Socha "Dwanaście niedokończonych snów" [recenzja przedpremierowa]




Autor: Natasza Socha
Tytuł: Dwanaście niedokończonych snów
Wydawnictwo: Pascal
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 304
Gatunek: literatura współczesna






Momo ma swoje poukładane, pudełkowe życie. Praca i dom, sztuka i bliscy. Wszystko stonowane, zachowawcze, ostrożne. Ona nie lubi zmian, nie potrzebuje nowości, nie czeka na niespodzianki od losu. A jednak te przychodzą do niej za sprawą snów. Nie do końca zrozumiałych, czasem dziwnych. Co znaczą dla kobiety? Czy coś zmienią w jej życiu?



Za sprawą „Dwunastu niedokończonych snów” spotkałam się z Nataszą Sochą po raz pierwszy. Popularne nazwisko autorki sprawiło, że nieco się tego spotkania obawiałam, stresując się, że może akurat mnie jej styl czy wyobraźnia nie przypadną do gustu. A jak było? Przekonajcie się sami.







Styl Sochy zwyczajnie trzeba pochwalić. Niezwykle lekkie pióro sprawia, że opowieść jest subtelna, delikatna i klimatyczna. Autorka snuje ją powoli, pozwalając czytelnikowi wczuć się w książkową atmosferę, zacząć cenić bohaterów i na czas poznawania powieści przenieść się do ich świata. Można by odnieść wrażenie, że ta książka czyta się sama, po tym, jak sama się napisała. Bo ciężko uwierzyć, by ktoś rzeczywiście pisał w ten sposób. Z taką gracją, nutką wesołości, podmuchem refleksji, garścią życiowego doświadczenia, a przede wszystkim umiejętnie osnuwając całość sympatyczną ironią. Wraz z upływem kolejnych stron przekonywałam się, że autorka ma swój własny styl, że nie próbuje pisać na siłę, a składanie słów w zdania, a zdań w historię, to coś, w czym po prostu jest dobra.

Książkę czyta się szybko i sprawnie. Z jednej strony, jak już wspomniałam, umożliwia nam to swobodny i przyjacielski styl narracji, z drugiej zaś lekkość i klimatyczność przedstawionej opowieści. Socha zaprasza nas do grudnia, który kusi atmosferą świątecznych przygotowań, pierwszym śniegiem i urokiem charakterystycznym dla tych szczególnych dni w każdym roku. Za sprawą tego niezwykłego okresu powieść staje się przyjazna, swojska, poruszająca, a także magiczna. W tym czasie wszystko może się zdarzyć, a ta lektura uświadamia nam, że nie są to w żadnym wypadku słowa rzucane na wiatr.

Autorka proponuje czytelnikowi plejadę zaskakujących bohaterów, którzy łączą się i pasują do siebie w sposób dość zaskakujący. Każdy z nich jednak świetnie sprawdza się w roli postaci pierwszoplanowej. Mogłoby się wydawać, że to kobiety wiodą tutaj prym, że to na nich powinniśmy się skupić. I rzeczywiście zostały one wykreowane w sposób nietuzinkowy, co więcej- zmieniają się one na naszych oczach. Dojrzewają, rozkwitają, nabierają blasku, pozwalają sobie na zmiany. Nie sposób ich nie polubić. A jednak i męscy bohaterzy świetnie się Sosze udali, stanowiąc przyjemną przeciwwagę dla charakternych i mocnych akcentów w postaci kobiecej.

Ta powieść to interesujące połączenie znanych i lubianych tematów, a choć ich połączenie nie zaskakuje, to sposób przedstawienia już tak. Tytułowe sny wprowadzają pewien chaos, nutkę magii, potrzebę zastanowienia się nad pewnymi sprawami, a co najważniejsze zmysłową tajemniczość, która sprawia, że nie jesteśmy pewni, w jakim kierunku zmierza akcja. Przez cały czas czujemy, że coś się musi wydarzyć, właściwie jesteśmy pewni, że wiemy, co autorka miała na myśli, ale zakończenie może zaskoczyć, roztkliwić, wywołać uśmiech. Za sprawą tych snów Socha nieco z nami igra, sprawia, że granice między jawą, a snem zaczynają tracić na ostrości i wyrazistości, a książkowy klimat nabiera subtelnie baśniowego charakteru. Co ciekawe, w czasie, kiedy zaznajamiałam się z powieścią, ja również śniłam, co dawno mi się nie zdarzyło. Autorce udało się chyba coś we mnie obudzić, swą powieścią skłonić do refleksji i pewnych tęsknot, które znalazły ujście, przestając być głęboko skrytymi.

Socha oferuje czytelnikowi powieść lekką, choć pod tą lekkością znajdziemy cenne rady, piękne wspomnienia, okruchy przeszłości i fragmenty dojrzałości. To opowieść idealna na piękne jesienne wieczory i czas zbliżających się świąt. I książka, która sprawi, że nabierzemy ochoty na więcej.   

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję Autorce. 
  
  

czwartek, 19 października 2017

Wystarczy kilka minut




Autor: Amber Smith
Tytuł: Co mnie zmieniło na zawsze
Wydawnictwo: Feeria Young
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 392
Gatunek: literatura młodzieżowa







Edy była taką szarą myszką, nieśmiałą dziewczynką, słodką okularnicą. Aż zdarzyła się tamta noc. Kilka minut, które wszystko zmieniło. Gdy ktoś odebrał jej, to co miała. Gdy gwałt zmienił ją na zawsze.

Upłynęło już dobrych kilka lat, od kiedy przestałam zaliczać się do nastolatek, a jednak lubię czasami za sprawą powieści młodzieżowych powrócić do tamtych czasów. Zależy mi by te książki były głębsze, tematycznie istotne i reprezentujące nieco więcej niż płomienne zauroczenie i miłość wydającą się tą pierwszą i ostatnią. Amber Smith za sprawą swojego pomysłu przyciągnęła mnie do tej historii od razu, a następnie zupełnie przepadłam.

„Co mnie zmieniło na zawsze” to opowieść o zgwałconej dziewczynce i życiu, które już nie było, bo przecież nie mogło być, takie samo. O prawdach przemieniających się w kłamstwa, nic nie znaczącym zaufaniu, bliskich stających się obcymi ludźmi i uczuciach przechodzących od miłości do nienawiści. Wiele mówi się o gwałcie, jednak tylko osoba zgwałcona może wiedzieć, jak mocno wpływa to na całe życie. Eden pożegnała się z młodością, przestała być tą uroczą i nieśmiałą dziewczynką, jej życie zmieniło się o 180 stopni, obracając w pył to, w co wierzyła i co kochała.

Smith przedstawia nam niesamowitą, bardzo emocjonalną i niezwykle głęboką opowieść o dziewczynce, która straciła to, co było dla niej najważniejsze. I choć na końcu zapewnia, że historia ta nie miała nic wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami, ciężko w to uwierzyć. Dlaczego? Bo w sposób zastanawiający, uczuciowy i dojrzały przedstawiła historię napawającą emocjami i przerażającą realizmem. Przez cały czas miałam wrażenie, że opowieść o Eden musiała faktycznie mieć miejsce, a pękające mi w trakcie lektury serce nie dowierzało, by komuś udało się w taki sposób wykreować wydarzenia niemające miejsca.

Bardzo podoba mi się, że autorka zdecydowała się na narrację pierwszoosobową. Dzięki temu historia okazała się jeszcze bardziej przejmująca i wiarygodna, niczym pamiętnik zrujnowanej psychicznie nastolatki. Jak już wspominałam, autorce udało się w zaskakująco szczery i realistyczny sposób oddać charakter tej historii, a wspomnienia Eden wywołują ciarki na plecach. Lubię mocne tematy i sięgam po nie zaskakująco chętnie, mimo burzliwych emocji, jakie wywołują, a ta powieść przyparła mnie do muru, zaparła mi dech, urzekła mocniej, niż niejedna oparta na faktach i dała do myślenia mocniej od tych prawdziwych.

A sama Eden? Obserwujemy, jak się zmienia, jak walczy, próbując na nowo poskładać to, co miała i kim była. Zmienia się na naszych oczach. Ta przemiana zaskakuje, mogłaby złościć czy boleć, ale nie w tych okolicznościach. Mimo wszystko nie mamy przecież prawa oceniać. Choć snujemy refleksje, a na usta cisną się nam pytania, to nie ma znaczenia. Bo nie przeżyłyśmy tego, co ona. Podoba mi się, w jakim kierunku Smith poprowadziła tę historię, sprawiając, że stała się mocna, brutalna, szokująca, całkiem nieładna. Bo taka jest idealna. Taka zapada w pamięć i nie pozwala o sobie zapomnieć.


Książka poruszyła mnie bardzo. Od początku towarzyszyło mi wiele emocji, a odczucia miałam bardzo różnorodne, choć zazwyczaj skupiały się wokół smutku i złości. Czytałam z zapartym tchem, zachłannie, szybko, pożerając tekst jak ulubione ciasteczka. Kolejne rozdziały znikały w zastraszającym tempie, by doprowadzić mnie do zakończenia rozmijającego się z moimi oczekiwaniami. Czy było przez to gorsze i czy książka straciła tym samym na wartości? Nie, oczywiście, że nie! Ostatnie strony czytałam ze łzami w oczach i gdyby nie fakt, że znajdowałam się w miejscu publicznym, te łzy na pewno znalazłyby ujście. 

wtorek, 17 października 2017

Jak można?




Autor: Ewa Winnicka
Tytuł: Był sobie chłopczyk
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 208
Gatunek: literatura faktu







Martwe ciałko chłopczyka wypłynęło w jednym ze stawów. Ciężko było stwierdzić, co właściwie mu się przydarzyło i co doprowadziło do jego śmierci. Dlaczego nikt się o niego nie upomniał? Gdzie są jego rodzice? Kim był?

„Był sobie chłopczyk” to historia szalenie smutna, emocjonalna, obnażająca najgorsze ludzkie instynkty i budząca w czytelniku niezwykle chaotyczne odczucia. Żal, poczucie niesprawiedliwości, a także złość i pragnienie zemsty pojawiają się z różnym natężeniem na poszczególnych etapach lektury. Mimo że Winnicka opowiada historię smutną i niepokojącą, nie sposób oderwać się od jej opowieści. Może dlatego, że tak ciężko zrozumieć, jak rodzice mogli zrobić taką krzywdę swojemu dziecku.



Książka składa się z kilku części, dzięki którym historia Szymona składa się w przykrą całość. Autorka rozpoczyna ją od momentu odnalezienia zwłok chłopca i próby ustalenia jego tożsamości. Cały proces zajął policji i prokuraturze aż 2 lata. Mimo działań podejmowanych na szeroką skalę śledztwo wciąż prowadziło detektywów na manowce. A jednak nie poddawali się, dzień po dniu starając się odkryć, kim był nieznany chłopiec. Z opowieści Winnickiej wysuwa się obraz drobiazgowego, starannego policyjnego śledztwa, opartego na wytrwałości, cierpliwości, ciężkiej pracy, a także wierze w to, że któregoś dnia sytuacja ulegnie zmianie. Tę część czytałam szybko, z wielką niecierpliwością i ciekawością. Funkcjonariusze zaimponowali mi swą determinacją, a i przybliżenie ich pracy okazało się dla mnie istotnym aspektem lektury.

Kolejnym etapem tej opowieści jest pochylenie się nad rodzicami chłopca i próba zrozumienia, jak doszło do tragedii. Ta część okazała się niemniej interesująca od poprzedniej. Winnicka dotarła do wielu interesujących faktów na temat przeszłości Beaty i Jarosława, sprawiając, że podczas lektury zaczęłam zastanawiać się, czy śmierci chłopca rzeczywiście można było uniknąć. Kolejne informacje na temat rodziny zastanawiają, wywołują złość, skłaniają do refleksji. Przede wszystkim jednak pojawiają się kolejne pytania. Czy można było tej tragedii uniknąć? Czy można było tej rodzinie przyjrzeć się wcześniej i lepiej? Co zrobić, by takie zdarzenia ograniczyć w przyszłości? I czy kara rzeczywiście jest współmierna do wyrządzonych krzywd?

Winnicka stworzyła krótką, ale niezwykle treściwą historię o chłopcu, który nie zrobił nic złego, a jednak spotkała go kara niespodziewana i okrutna. Napisała o śmierci dziecka, która zaskakuje i boli najbardziej. Całość poparła wypowiedziami policjantów i oskarżonych, fragmentami informacji pojawiających się podczas śledztwa, skrawkami wymienionej korespondencji. Dzięki nim ta opowieść staje się jeszcze żywsza i bardziej realna, a przy okazji czyta się ją lepiej, mocniej zapada w pamięć.



Nie mogę powiedzieć, że to dobra lektura, bo ta książka nie została oparta na dobrej historii. Ona szokuje, złości i smuci. Ale autorka przedstawiła ją bardzo rzeczowo, dokładnie, szczegółowo. Spróbowała przybliżyć nam fakty, a także zrozumieć co i dlaczego się wydarzyło. Widać włożoną w tę powieść pracę, widać starania i emocje, jakie jej towarzyszyły.





Mam wrażenie, że mogłabym napisać znacznie więcej, a zarazem nie powiedzieć nic. Bo co więcej jest tutaj do powiedzenia? Słowa niczego już nie zmienią.
  
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Czarnemu.

niedziela, 15 października 2017

Nie taka starość straszna...




Autor: Wanda Szymanowska
Tytuł: Kim, do diabła, jest Anita?!
Wydawnictwo: Białe Pióro
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 192
Gatunek: literatura współczesna







Anita to starsza pani, ale daleko jej jednak do zgarbionych babulinek, jakie podsuwa nam wyobraźnia. Ona cieszy się tym, co jest, a z życia bierze garściami. A jej życie, choć nie było wolne od trosk, jest najlepsze, jakie mogła sobie wymarzyć. A końca nie widać.

Tym, co szczególnie zwróciło moją uwagę w najnowszej powieści Wandy Szymanowskiej jest szczególny sposób przedstawienia tej historii czytelnikowi. Autorka wykorzystuje w tym celu narratorkę, która opowiada o zawiązywaniu się przyjaźni między nią a tytułową Anitą. Z jej relacji wyłania się obraz kobiety niezwykłej, co jednak najciekawsze o samej narratorce nie wiemy praktycznie nic. Choć to ona snuje opowieść, jej osoba od początku ma marginalne, drugoplanowe znaczenie, jeszcze bardziej podkreślające, o kogo rzeczywiście w tej powieści autorce chodziło. Nie kojarzę, kiedy ostatni raz miałam do czynienia z takim zabiegiem, ale ten pomysł przypadł mi do gustu.

Dawno nie spotkałam również takiej bohaterki, jak Anita. Żywiołowej, pomysłowej, pełnej energii, a jednoczenie tak... wiekowej. Bo ona młodość i wiek średni ma już dawno za sobą. Dawno odchowała dzieci, doczekała się wnuków, przeżyła piękną miłość i spełniła marzenia. Co jednaj najciekawsze, wciąż potrafi czerpać radość z życia. Wciąż zaskakuje- pomysłami, siłami, uśmiechem. W powieści Szymanowskiej schyłek życia jest niezwykle barwny, a starość nabiera nowego oblicza. Autorka udowadnia, że mając 80 lat nie trzeba planować pogrzebu, czy zastanawiać się, co będzie po śmierci. Mierzy się z tematem w sposób wojowniczy, walczy ze schematami, rozprawia się ze stereotypami. Starość w tej powieści nie napawa smutkiem i melancholią, wręcz przeciwnie.

Najbardziej jednak spodobał mi się w tej powieści wątek miłosny. Zazwyczaj nie jestem zwolenniczką wielkich miłości w książkach. Właściwie nie pogniewałabym się chyba, gdyby te wątki były bardzo uproszczone lub w ogóle nieobecne. A jednak miłość łącząca Anitę i jej męża zaparła mi dech. Nie mam na myśli romantyzmu, ale dojrzałość, przywiązanie i poświęcenie. Oczyma wyobraźni zobaczyłam w takiej sytuacji moich rodziców, a może nawet siebie ze swoim przyszłym mężem...?


Szymanowska w sposób lekki i umiejętny łączy ze sobą różne tematy, podkreślając tym samym, że często pozornie przypadkowe kwestie mogą świetnie się uzupełniać. Podoba mi się, w jaki sposób pokazała młodość Anity, wskazując na czasy ciężkie, ale i historycznie istotne. W jej książce tematy ograne wciąż są interesujące. A miłość, przyjaźń i pieniądze, których przecież zawsze wszędzie pełno, nie nudzą.




Autorkę kojarzę z trylogii obuwniczej, która przypadła mi do gustu w dużej mierze za sprawą lekkiego stylu. W tym przypadku również mogę mówić o niewymagającym języku, ale mam wrażenie, że został on nacechowany większą dojrzałością i wrażliwością. Powieść czyta się błyskawicznie, przyjemnie, z nutą refleksji. 

„Kim, do diabła, jest Anita?!” to połączenie tego, co lekkie z tym, co ważne. Istotne tematy w delikatnym, ale dopracowanym wydaniu. Opatrzone urokliwą, kolorową okładką.    

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Autorce.

czwartek, 12 października 2017

Może zdarzyć się każdemu




Autor: Justyna Kopińska
Tytuł: Polska odwraca oczy
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 240
Gatunek: literatura faktu 







Dobrzy i źli. Podejmujący złe decyzje i przegrywający z systemem. Kobiety i mężczyźni. Każdy z bohaterów Kopińskiej się różni, ale wszyscy mają do opowiedzenia niezwykłe historie.


Justyna Kopińska sprawiła, że odebrało mi mowę. Na chwilę. Bo zaraz potem miałam do powiedzenia tak dużo, że refleksjami zaatakowałam siedzącego obok narzeczonego. Nie mogłam uwierzyć w to, co przeczytałam. Wszystkie reportaże zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, ale niektóre wzbudziły tak wielkie emocje, że prawie wybuchłam. Dlaczego? Ze względu na absurdalność ludzkiego zachowania, na ironię losu, na człowieczą głupotę.



„Polska odwraca oczy” to niezwykły zbiór tekstów ukazujących czarną stronę naszego państwa- problemy związane z przepisami, wszelkie niedociągnięcia prawne, sytuacje budzące grozę, przestępców na wolności i tych, którzy znajdują się w najwyższych strukturach władzy, choć wcale nie powinni tam być. Wszystkie teksty zrobiły na mnie duże wrażenie, ale nie wszystkie uderzyły we mnie tak mocno.

Jednym z najbardziej poruszających tekstów okazał się dla mnie ten dotyczący żony Trynkiewicza. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mając tak olbrzymi wybór, kobieta zdecydowała się poślubić wielokrotnego mordercę. No trudno, zdarza się. Ale każda jej wypowiedz napawała mnie olbrzymią złością i żalem, których długo, a może już nigdy nie zapomnę. Kobieta stwierdziła min., że kobiety poruszające się samotnie czy wyzywająco ubrane same proszą się o napaść i gwałt, a chłopców zamordowanych przez jej męża też w sumie nie jest jej szkoda, bo przecież nie wiadomo, na kogo by wyrośli. I co najważniejsze, proszę państwa, morderstwo może przecież zdarzyć się każdemu!


Szok, niedowierzanie i frustracja- to jedynie część emocji, jakie pojawiły się podczas lektury. Z jednej strony z wielu poruszanych w powieści kwestii nie zdawałam sobie sprawy, z drugiej dotknęły mnie szczególnie mocno dlatego, że mają miejsce w naszym kraju. Najgorsze, że to przecież prawda, życie, które uderza w człowieka obuchem, niesprawiedliwość losu, przykre niespodzianki, a także dobre uczynki, które zaprowadziły czyniących je ludzi prosto do piekła.



Kopińska włożyła w tę powieść całe serce. Wykazała się nie tylko wyobraźnią i doświadczeniem, ale także ogromem włożonej w przygotowanie tego zbioru pracy. Każda historia pokrótce pokazuje, w jaki sposób bohaterzy znaleźli się na takiej słabej pozycji, wskazuje na ich potknięcia, błędne decyzje oraz kłody rzucane im pod nogi przez innych, przeszkody związane z niekonsekwencją wymiaru sprawiedliwości. Wszystkie teksty wzbogacone zostały zeznaniami świadków, opiniami ekspertów, wypowiedziami głównych zainteresowanych.


Książkę czyta się szybko i naprawdę dobrze. Swoim realizmem powala, a tematyką przypomina dobre kino. Kopińska porusza się wokół tematyki społecznej robiąc to z wielkim wyczuciem i jeszcze większą odwagą. Dąży do znalezienia odpowiedzi na dręczące ją pytania, próbuje rozwiać wszelkie wątpliwości, znaleźć winnych. Widać, że jest w szczytowej formie, a żadne wyzwanie nie jest dla niej zbyt wymagające.




Cieszę się, że miałam okazję przeczytać każdy z tych reportaży. To literatura wysokich lotów. I samo życie. A także powód do dumy dla autorki i do zazdrości dla innych twórców. 

wtorek, 10 października 2017

Zakon czy sekta?




Autor: Marta Abramowicz
Tytuł: Zakonnice odchodzą po cichu
Wydawnictwo: Krytyka Polityczna
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 226
Gatunek: literatura faktu 






Nigdy nie zastanawiałam się nad kwestią bycia zakonnicą. Przyjmowałam do wiadomości, że niektóre kobiety czują silną więź z Bogiem i pragną być jak najbliżej Niego, rezygnując z normalnego życia na rzecz codzienności w zakonie. Niewiele jednak wiedziałam na ten temat,  a w zasadzie nic. Ja nie czuję się przywiązana do religii, mogłabym określić siebie jako osobę niewierzącą, a jednak temat ten okazał się dla mnie na tyle kuszący, że postanowiłam poświęcić mu kilka godzin.

Już na samym początku Abramowicz zaznacza, że wcale nie jest łatwo porozmawiać z zakonnicą, która zdecydowała się opuścić zakon. Bo to coś, o czym się nie mówi. Bo to wstyd, żal, temat tabu. Choć nie zrobiły nic złego, nie czują się na tyle komfortowo, by o tym mówić głośno. Choć wybrały zgodnie z sumieniem, wolą pozostać anonimowe. Po cichu, skromnie przechodzą nad tym do porządku dziennego. Czasami radzą sobie z tym lepiej, czasami gorzej, nie potrafią jednak odciąć się od przeszłości, która odcisnęła tak wielkie piętno na ich życiu.


Zakon a może sekta? Porównanie do sekty pojawiło się w wypowiedzi jednej z kobiet. I po tej lekturze muszę stwierdzić, że bez wątpienia coś w tym jest, że ono naprawdę tu pasuje. Zwierzenia kobiet zrobiły na mnie duże wrażenie, głównie za sprawą szokujących informacji, jakie zdecydowały się one ujawnić. Kiedy myślę o życiu w zakonie na myśl przychodzą mi takie określenie, jak prostota, spokój, skromność, posłuszeństwo, ciężka praca czy oddanie Bogu. I rzeczywiście tak jest, tyle, że kwestie te są respektowane bezwzględnie. Od sióstr oczekuje się wyrzeczeń na wielką skalę. Nie mogą mieć własnym pieniędzy, powinny pokazywać korespondencję, nawet na wakacjach muszą chodziź w habitach i welonach, wielogodzinne modlitwy i wczesne pobudki to oczywiście standard.

Chcą się rozwijać- siostra przełożona nie wyraża zgody.

Mają talent pedagogiczny- nie szkodzi, lepiej sprawdzą się w kurniku.

Pragną zwyczajnej ludzkiej przyjaźni, nie można, bo to oznacza izolację od pozostałych.



Brzmi dość absurdalnie, prawda? Okazuje się, że zakonnice żyją tak na co dzień. Nie mogąc się realizować, spełniać nawet najmniejszych marzeń. Czasem nie wytrzymują. A czasem odchodzą, bo taka była wola wyższej. Ciężko mi się czytało o tych zakazach i nakazach. Choć temat faktycznie interesujący.






Abramowicz podzieliła swą powieść na kilka części. Temat życia w zakonie i rezygnacji z niego wysuwa się na pierwszy plan, ale sporo miejsca poświęciła również temu, jak żyje się potem. I okazuje się, że zakonnice są bystre, że mają zainteresowania, że mogą być dobre w czymś więcej poza sprzątaniem i karmieniem kur. I ten temat również przykuł mą uwagę.

Inne kwestie jednak nieco mnie znużyły. Życie w męskich zakonach, wspólnoty religijne za granicą, rozwój życia zakonnego na przestrzeni lat. Nie, tego już zdecydowanie było dla mnie zbyt wiele.



Abramowicz stworzyła interesującą i tematycznie przyciągającą uwagę powieść. Czyta się ją dobrze, czemu sprzyja lekkie pióro autorki i krótkie rozdziały. Skłania do refleksji, nieco zasmuca, pozwala spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Ważna, choć nie rewelacyjna. Niewątpliwie warta jednak nieco uwagi i kilku godzin skupienia.